Przysłowie stare jak świat. Ale czy nie ma w nim ziarna prawdy? Od jakiegoś czasu zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie mówiąc w skrócie dobro powraca, a zło prędzej czy później nas dopadnie. Nie wiem czy wiecie co mam na myśli. Czy waszym zdaniem nasze czyny, nasze zachowanie względem innych osób, z biegiem czasu mogą zaprocentować wracając do nas w postaci dobrych lub złych emocji?
Nie wiem jak wy, ale ja staram się zawsze każdego dnia patrzyć na życie z uśmiechem. Wiadomo nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. U każdego z nas są jakieś problemy, niedociągnięcia, czegoś brakuje. To zupełnie normalne. Jedni mają większe, inni mniejsze troski, ale każdy z nas je ma. Ludzie nie są idealni, nieomylni, stąd też nasze życie nie pozostaje jak opowieść z baśni Andersena:) Pytanie tylko czy mimo, iż czasami dostajemy od życia kopniaka, coś nam nie wychodzi, potrafimy się cieszyć tym co mamy, być dla otoczenia życzliwymi ciepłymi osobami? Wydaje mi się, że nie każdy z nas jest w stanie. Niestety.
Pracuję w miejscu, gdzie mam styczność z mnóstwem ludzi. Młodzi i starzy, chorzy i biedni, bardziej i mniej zadowoleni ze swojego standardu życia, warunków, przyszłości, rokowań. Obserwuję ich zachowanie, podejście do życia i ludzi. Wielu z nich jest niestety ludźmi zgorzkniałymi. Niepogodzeni z własnym losem, chorobą, niedołężnością, czasami z tym, że rodzina odeszła lub jest daleko. Takich ludzi często spotykam na swojej drodze. I wbrew pozorom nie są to tylko ludzie starzy, którzy można by powiedzieć stoją już na skraju swojego ziemskiego życia. Wiele z takich osób to ci młodzi, których los nie oszczędził. Wielu takich osób jest nadąsanych, niemiłych, opryskliwych. Wychodzi z założenia, że skoro mają w życiu problemy, los ich nie głaszcze po głowie, wszystko ich usprawiedliwia i wszystko im się w koło należy. Traktują siebie i swój problem, chorobę jako coś co jest najgorsze na świecie, nie biorąc pod uwagę, że są ludzie, którzy mogą mieć gorzej. Kontakt z takimi osobami potrafi być bardzo nieprzyjemny. Często kończy się krzykiem, przepychanką słowną, wyzwiskami. Staram się zawsze zachowywać zimną krew, być opanowana i spokojna, choć nie zawsze mi się to udaje. No bo jak być spokojną, gdy ktoś zupełnie nam obcy, bez powodu wyzywa nas i obraża, tylko dlatego, że ma takie widzimisię. Czasami to boli.
Po przeciwnej stronie szali mogę ze swoich obserwacji postawić ludzi, którzy mimo, że dostali mocne lanie od życia, doskwiera mi wiele problemów potrafią być uśmiechniętymi i pełnymi życia osobami. Co wtedy słyszę? Nie warto płakać i się zamartwiać, bo inni mają gorzej albo, że płakanie i użalanie się nad sobą nic nie da i trzeba walczyć by coś się zmieniło na lepsze. Takich osób niestety jest nie wiele. Może to kwestia naszej mentalności, ale większość z nas woli narzekać niż cieszyć się z tego co ma. Nie łatwo jest iść przez życie z uśmiechem i radością, gdy spotyka nas zło i źli ludzie. To bez wątpienia prawda, bo negatywne rzeczy potrafią człowieka przygnieść. Są jednak tacy, którzy choć może jest to czasami lekko wymuszone, na pokaz innym, by się nie martwili, ale jedna. Uśmiech i humor staje się swoistą terapią, sposobem na walkę z przygnębieniem, nawet z depresją, która może dopaść w chwili załamania. Czasami aż miło patrzeć na takie osoby. Wiem, że przeżywają tragedię, są chorzy lub mają problemy rodzinne, a jednak wypinają pierś do przodu, podnoszą głowę i idą przed siebie pewnym krokiem. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to łatwe, bo człowiek nie jest ze stali. Można być silnym i twardym, ale w pewnym momencie człowiek nie jest w stanie udźwignąć wszystkiego. Zwyczajnie się nie da. Zastanawiam się też czy zależy to od charakteru, czy może u niektórych jest to maska, która ma za zadanie ochronić ich przed pytaniami i zamartwianiem się innych o ich los.
Szczerze mówiąc nie muszę daleko szukać. W swojej rodzinie mam idealny przykład dwóch takich skrajności. Ma na myśli moje dwie babcie. Jedna jest wiecznie uśmiechnięta, miła, pozytywnie nastawiona do ludzi. Jest wdową, żyje skromnie, jest schorowana. Ma cukrzyce, jest po mastektomii, ma początki jaskry. Ktoś powie- jest powód do załamki. Tyle, że ona się nie załamuje. I choć nie jest jej łatwo emerytura nie wielka, to ona jeszcze z innymi się dzieli, pomaga i nie narzeka. Ma jeszcze energię by sobie radzić, a nawet ma siłę by nalepić całej rodzinie pierogów:) Jest otwarta, można się z nią pośmiać i popłakać. Rozumie, że ludzie pędzą nie mając czasu na częste odwiedziny. Wszyscy ją kochają i nie wyobrażają sobie, że kiedyś jej zabraknie. Zawsze była dobra dla wszystkich, uczynna, uśmiechnięta. Będąc już starszą kobietą wszyscy ją lubią, cenią, kochają.
Z drugiej strony rodziny jest babcia, która również jest już wdową. Od dzieciństwa jest inwalidką, ale funkcjonuje sama. Problem polega na tym, że jest to zupełne przeciwieństwa drugiej mojej babci. Ta jest wiecznie nadąsana, niezadowolona z życia. gdy się ją odwiedzi prowadzi monolog o swoich chorobach, zmartwieniach, kościele. Nigdy nie zapyta co u nas słychać, co w pracy. Jest zgorzkniała i wydaje jej się, że zmartwienia jakie ma są najważniejsze na świecie. Rodzina się od niej odsunęła, bo nie ma z nią o czym rozmawiać, a o użalaniu się i Radiu Maryja nikt nie chce słuchać. Przyjaciół nie ma. Już jako małe dzieci z moją siostrą nie lubiłyśmy do niej chodzić. Nigdy nie umiała się z nami bawić, rozmawiać. Dla ludzi była chwilami niemiła, sknerzyła, wypominała każdy grosz. Potrafiła rodzinę zaprosić na obiad i przy gościach narzekać jaki ten schabowy był drogi, a składniki na ciasto to już fortunę kosztowały. W takim momencie człowiek nie wiedział jak się zachować, czy przypadkiem nie oddać jej pieniędzy za tego kotleta, który na stół postawiła. Niestety po latach nic się nie zmieniło.
Patrząc na postawę ludzi, którzy mnie otaczają i na moje babcie dochodzę do wniosku, że jeśli jest się w życiu dobrym człowiekiem, to dobro do nas wróci. Nie mówię, że idealnym bez skazy, bo takich ludzi nie ma, ale pełnym życia, uśmiechniętym, uczynnym, grzecznym. Po latach ludzie, którzy otrzymali od nas ciepło często odwdzięczają się tym samym i w drugą stronę, ci, którzy byli źle traktowani tracą szacunek i sympatię do tej osoby. Zawsze uważałam, że to, że ja mam zły dzień, coś mi nie idzie, nie znaczy, że mam pyskować do klienta czy wrzeszczeć na chłopaka. Czy oni są winni mojego niepowodzenia? Jeśli tak to zasłużenie, ale jeśli to zupełnie nie zawinione przez nich to dlaczego mam się na nich wyżywać? Czasami nie jest łatwo, ale trzeba mieć w sobie tę siłę. Nie lubię w ludziach jadu, złości i mściwości, stąd też sama staram się być dobrym człowiekiem. Na ile mi to wychodzi ocenią mnie po latach ci, z którymi mam kontakt. Mam tylko nadzieję, że pozytywne nastawienie jakie mam do życia wróci w uśmiechu, dobrym słowie i pomocnej dłoni od innych.
Szczerze mówiąc nie muszę daleko szukać. W swojej rodzinie mam idealny przykład dwóch takich skrajności. Ma na myśli moje dwie babcie. Jedna jest wiecznie uśmiechnięta, miła, pozytywnie nastawiona do ludzi. Jest wdową, żyje skromnie, jest schorowana. Ma cukrzyce, jest po mastektomii, ma początki jaskry. Ktoś powie- jest powód do załamki. Tyle, że ona się nie załamuje. I choć nie jest jej łatwo emerytura nie wielka, to ona jeszcze z innymi się dzieli, pomaga i nie narzeka. Ma jeszcze energię by sobie radzić, a nawet ma siłę by nalepić całej rodzinie pierogów:) Jest otwarta, można się z nią pośmiać i popłakać. Rozumie, że ludzie pędzą nie mając czasu na częste odwiedziny. Wszyscy ją kochają i nie wyobrażają sobie, że kiedyś jej zabraknie. Zawsze była dobra dla wszystkich, uczynna, uśmiechnięta. Będąc już starszą kobietą wszyscy ją lubią, cenią, kochają.
Z drugiej strony rodziny jest babcia, która również jest już wdową. Od dzieciństwa jest inwalidką, ale funkcjonuje sama. Problem polega na tym, że jest to zupełne przeciwieństwa drugiej mojej babci. Ta jest wiecznie nadąsana, niezadowolona z życia. gdy się ją odwiedzi prowadzi monolog o swoich chorobach, zmartwieniach, kościele. Nigdy nie zapyta co u nas słychać, co w pracy. Jest zgorzkniała i wydaje jej się, że zmartwienia jakie ma są najważniejsze na świecie. Rodzina się od niej odsunęła, bo nie ma z nią o czym rozmawiać, a o użalaniu się i Radiu Maryja nikt nie chce słuchać. Przyjaciół nie ma. Już jako małe dzieci z moją siostrą nie lubiłyśmy do niej chodzić. Nigdy nie umiała się z nami bawić, rozmawiać. Dla ludzi była chwilami niemiła, sknerzyła, wypominała każdy grosz. Potrafiła rodzinę zaprosić na obiad i przy gościach narzekać jaki ten schabowy był drogi, a składniki na ciasto to już fortunę kosztowały. W takim momencie człowiek nie wiedział jak się zachować, czy przypadkiem nie oddać jej pieniędzy za tego kotleta, który na stół postawiła. Niestety po latach nic się nie zmieniło.
Patrząc na postawę ludzi, którzy mnie otaczają i na moje babcie dochodzę do wniosku, że jeśli jest się w życiu dobrym człowiekiem, to dobro do nas wróci. Nie mówię, że idealnym bez skazy, bo takich ludzi nie ma, ale pełnym życia, uśmiechniętym, uczynnym, grzecznym. Po latach ludzie, którzy otrzymali od nas ciepło często odwdzięczają się tym samym i w drugą stronę, ci, którzy byli źle traktowani tracą szacunek i sympatię do tej osoby. Zawsze uważałam, że to, że ja mam zły dzień, coś mi nie idzie, nie znaczy, że mam pyskować do klienta czy wrzeszczeć na chłopaka. Czy oni są winni mojego niepowodzenia? Jeśli tak to zasłużenie, ale jeśli to zupełnie nie zawinione przez nich to dlaczego mam się na nich wyżywać? Czasami nie jest łatwo, ale trzeba mieć w sobie tę siłę. Nie lubię w ludziach jadu, złości i mściwości, stąd też sama staram się być dobrym człowiekiem. Na ile mi to wychodzi ocenią mnie po latach ci, z którymi mam kontakt. Mam tylko nadzieję, że pozytywne nastawienie jakie mam do życia wróci w uśmiechu, dobrym słowie i pomocnej dłoni od innych.